
Karolina Kolinek-Siechowicz, Poznań, 16-18.11.2017
Tegoroczny festiwal Nostalgia odbył się pod hasłem „Pieśni wspólne”. Po raz pierwszy nie był więc poświęcony postaci wybranego kompozytora, ale koncentrował się na rozmaitych formach śpiewu. Jak podkreślał w mowie otwierającej pierwszy koncert dyrektor festiwalu Michał Merczyński, pieśń jednoczy, otwiera, łączy ponad podziałami. Jest w niej też nieodłączny pierwiastek nostalgii – wspólny śpiew jest dziś przecież zjawiskiem rzadkim i budzącym tęsknotę.
Trzy programy muzyczne przedstawione w Auli Artis pokazały odmienne oblicza pieśni, która wprawdzie nie zapraszała do wspólnego śpiewania, ale z całą pewnością budowała wokół siebie wspólnotę słuchaczy. Wezwanie Merczyńskiego „Śpiewajmy zatem!” nie było jednak gołosłowne – w programie festiwalu znalazło się wydarzenie nawiązujące do francuskiej tradycji kawiarnianego śpiewu, czyli café-chantant, w trakcie którego pieśń nie należała już tylko do jednej strony estrady.
Zanim to jednak nastąpiło, bywalcy Nostalgii mieli okazję do kolejnego spotkania z Pawłem Mykietynem. Na monograficznym koncercie tego kompozytora zabrzmiały jego Sonety Szekspira (2000) oraz wykonana po raz drugi Wyliczanka (2017). W Sonetach usłyszeliśmy Michała Sławeckiego wraz z Joanną Wicherek, którzy utwór ten mają w stałym repertuarze. U Sławeckiego jak zawsze liczyć można było na aktorską interpretację i mocne eksponowanie kontrastów, których u Mykietyna nie brakuje. Niezawodna była także Wicherek – wykonując swą niełatwą partię, świetnie sprawdziła się jako równorzędna partnerka śpiewaka. Niezrozumiała pozostała jednak decyzja o nagłośnieniu koncertu. Intymny, często dwuznaczny nastrój Sonetów został tym sposobem zmarginalizowany – mikrofony chwilami dodawały głosowi Sławeckiego krzykliwości, niepotrzebnie podkreślały też wszelkie uboczne szmery (szelest przewracanych kartek).
Zupełnie inaczej wyglądała kwestia nagłośnienia w Wyliczance. Tu obecność mikrofonów była nie tylko niezbędna, lecz także wpisywała się w charakter utworu oraz dobór instrumentarium. Zespół obejmujący gitary elektryczne i perkusję, trzy śpiewaczki, a do tego dziecięca wyliczanka „Trumf, trumf, Misia Bela, Misia, Kasia, Konfacela” – brzmi jak zbiór elementów odległych od siebie o lata świetlne. Mykietyn jest jednak mistrzem tworzenia własnej narracji z elementów pozornie do siebie nieprzystających. Poprzez znane z innych utworów charakterystyczne zagęszczanie i rozrzedzanie przebiegu utworu w czasie z irytującej powtarzalności i prostoty tekstu udało mu się zrobić element formotwórczy. Stylistyczny miszmasz, w którym równie inspirujące są akompaniamenty rodem z klasyki weselnej i rockowe solówki, a także całkiem poważne techniki kompozytorskie o kilkusetletniej tradycji mógłby się wydawać chaosem, gdyby nie jednocząca to wszystko gra z percepcją czasu. W tym kontekście nawet naiwne partie śpiewaczek stają się zajmujące, przypominając chwilami typową dla dzieci ciekawość granic własnego głosu i sposobu, w jaki splata się on z innymi głosami. Trudno jednoznacznie określić, jakie emocje budzi Wyliczanka, jest w niej bowiem natrętność, ale i zaintrygowanie, powtarzalność, ale i różnorodność, humor, ale i momenty powagi. Ciekawie było usłyszeć ją w kontekście Sonetów, by uświadomić sobie, jak wiele w ostatnich latach zmieniło się w twórczości Mykietyna.
„Inspirują nas piosenki, których słuchanie w kółko wywołuje niezmiennie zapach łez, nie ze smutku, nie z radości, ale z nagłego, prostego piękna” – tak opisują swój projekt Barbara Kinga Majewska i Bartłomiej Wąsik, czyli duet Bardo. Proste piękno to dziś kryterium wstydliwe. Liryzm, melodyjność i nastrojowość rzadko występują bez ironicznego nawiasu. Tak jakby wzruszenie płynące ze słuchania muzyki było czymś zbyt naiwnym, żeby się do niego przyznawać. Uśmiechnąć się pod nosem, słysząc zręczną grę konwencją – owszem, ale otrzeć łzę wzruszenia to już wyraz słabości. Proste piękno wymaga odwagi, by odsłonić dokładnie tyle, ile potrzeba, aby dotrzeć do cienkiej granicy intymności. Odważne w swej skrytości, jak zawoalowany dekolt w imponującej sukni Majewskiej, piosenki Bardo dawały poczucie rzadko spotykanej bliskości, otulenia muzyką, której można zaufać, nie obawiając się drwiny. Subtelne, wyciszone, chwilami oniryczne – dokładnie takie, za jakimi można zatęsknić, przy których można odpocząć, pomarzyć, zapłakać. Jeśli należą one do muzyki popularnej, to takiego popu pragnę i wyczekuję. Jeśli są na peryferiach muzyki współczesnej zwanej poważną, to peryferia te chcę regularnie odwiedzać.
Rozkosznie tonalny akompaniament fortepianu i melodie śpiewane przez Majewską można wprawdzie nazwać sentymentalnymi, jest w nich przecież rys powrotu do estetyki, która zdaje się nie rodzić już oryginalnych dzieł. Z pewnością jest to jednak powrót w najlepszym stylu, twórczo zinterpretowany i naznaczony własnym idiomem twórców. Rozbudowana, bogata w swej strukturze partia fortepianu, subtelnie włączające się w nią dźwięki wiolonczeli (Michał Pepol) były znakomitym dopełnieniem dla wyjątkowego głosu Majewskiej. Jej śpiew nosi w sobie jakąś wewnętrzną zadrę, coś, co każe wierzyć w każde jej słowo, coś, co ma w sobie szczególny rodzaj zmysłowości. Jak bezbrzeżnie smutne głębokie spojrzenie, w którym jednocześnie mieści się zaproszenie do dialogu i obietnica milczenia.
Dodatkową aurę tajemniczości wprowadzała delikatnie wpleciona w tkankę utworów elektronika. Zwielokrotnienie głosu Majewskiej wypadło urokliwie zwłaszcza w otwierającej koncert piosence Hands. Czasami w utworach pojawiał się także głos Wąsika (na przykład w moim ulubionym Behold, gdzie włączył się w wyliczankę). I choć wszystkie piosenki utrzymano w podobnym nastroju, daleko im było do monotonii. Kontrast pojawił się zresztą na bis – wieńcząca koncert energetyczna piosenka wprowadziła nieco dystansu i pozwoliła powoli otrząsnąć się z czaru Bardo. Z nadzieją na powrót do tej muzyki niecierpliwie czekam na wydanie płyty, która miała mieć premierę w dniu koncertu.
Po przerwie zespół Amores Pasados składający się z dwojga śpiewaków i dwóch lutnistów, rozpostarł przed słuchaczami zupełnie inny świat dźwiękowy. John Potter, członek Huelgas Ensemble, wraz z zaproszonymi do projektu muzykami postanowił stworzyć repertuarowe symulakrum, pokazując, jak skutecznie podszyć się pod muzykę dawną. W programie zawierającym repertuar z płyty wydanej w 2015 roku przez ECM znalazły się więc między innymi opracowania Johna Paula Jonesa, Tony’ego Banksa i oryginalna kompozycja Stinga. Gdyby nie zapowiedzi Pottera, trudno byłoby pewnie uchwycić granicę między tym, co autentycznie dawne, a tym, co alternatywne, całość była bowiem bardzo spójna (chwilami może wręcz nużąca, ale to raczej z powodu późnej pory i intensywności koncertu). Projekt nostalgiczny, pobudzający do refleksji świetnie sprawdził się jako zakończenie koncertowej części festiwalu.